Premierowy Open’er Pana Boltza. Okoliczności w końcu
zaczęły sprzyjać i udało się spełnić wielką chęć uczestnictwa w tym
niebagatelnym przedsięwzięciu. Na początku krążyłem na lotnisku w Gdyni jak
dziecko we mgle. Nie ogarniałem ogromu tegoż eventu. Do tego brak kaloszy (epic
fail nadrobiony zakupem pary używanych buciorów na pchlim targu i narażenie
stóp na grzybicę) oraz zbyt duża zachowawczość ruchowa (brak szybkiego
podejmowania decyzji) spowodowała niedosyt związany z ominięciem zbyt dużej
ilości koncertów. Tak jest. Czuję cholerny niedosyt, ale empirycznie doświadczałem,
jaki jest ten legendarny Heineken Open’er Festival. Za rok wrócę silniejszy i
dokonam więcej. Póki co zerknijcie proszę na to, co mi się poukładało w głowie
po wybranych koncertach.
04.07.
Fisz Emade – Nie siedzę w rapie, ale Fisz Emade wyjątkowo
mi pasuje. Cenię płytę Heavi Metal i wielce uradował mnie fakt uskutecznienia
na żywo utworu Iron Maiden pochodzącego z tej właśnie płyty. Szkoda, że nie
było tytułowego, ale i tak „żarło” konkretnie. Zacne otwarcie Maina.
The Kills – Nie znam ich twórczości. Dałem im szansę na
koncercie i… Musowo muszę się za nich zabrać. Alison Mosshart ma w sobie tyle
magnetyzmu scenicznego, że gdyby nie czterej bębniarze odwalający kawał dobrej
roboty na tyłach nie oderwałbym od niej wzroku. W sumie to w ogóle jej nie
poznałem. Ostatni raz widziałem ją z ciemnymi włosami i grzywką, a teraz taka ekstrawagancja.
Björk – uczta audiowizualna. Kurczę, rzadko się
zdarza, że można nacieszyć zarówno ucho jak i oko. Islandzkiej gwieździe udała
się ta sztuka i z tegoż względu chylę czoło przed jej obliczem. Świta Björk również
zasługuje na wyrazy szacunku. Zgrany chór wyśmienicie współgrał z wokalizami
Björk. Nie mogłem oderwać oczu od wizualizacji, w której zwierzaki wodne
wchodziły do martwej foki, czy innego walenia. Dodatkowo cewka Tesli wysuwająca
z góry sceny. Kontrolowane wyładowania. Ochy i achy. I jeszcze ta elektryzująca
końcówka Crystalline. Pięknie. Bałem się tego koncertu, bo nie siedzę głęboko w
dokonaniach Islandki, ale jestem cholernie ukontentowany. Przez calutki koncert
głos Björk był mocny, pewny. Tak, to był głos prawdziwej headlajnerki Heineken
Open’er Festival 2012.
Szkoda, że przed The Ting Tings i New Order wlazłem w wypełniona
wodą i błotem półmetrową dziurę znajdującą się koło Tent Stage. Rozkojarzyłem
się i nie myślałem już o muzyce tylko o tym, że przemokły mi ostatnie suche
buty. Mokry kalosz nie działa tak dobrze jak suchy. Na szczęście szybko wysechł
i morale wzrosły.
05.07.
Źle wyliczony czas przygotowań do wyjścia z pola
namiotowego mało nie pokrzyżował mi planów usłyszenia na żywo jednego z
najgorętszych debiutów ostatniego roku, zespołu Minerals. W rekordowym czasie
pokonałem odcinek pomiędzy polem namiotowym a miasteczkiem festiwalowym. Jeżeli
5 lipca w okolicach godziny 18:30 widzieliście wariata, który zapieprzał przez
teren festiwalu i zastanawialiście się o co c’mon to byłem ja śpieszący się na
koncert Minerals. No i się kurczę nie zawiodłem. Filip Pokłosiewicz na wokalu
daje sobie radę równie dobrze jak w studiu. Momentami coś mi nie pasowało, ale
wybaczam im małe niedociągnięcia. Dopiero zaczynają koncertować z materiałem z
White Tones, więc z każdym kolejnym występem powinno być lepiej. Przy moim
ulubionym Hearts & The Sea troszkę sobie pośpiewałem. Pojadę banałem, ale
cholerycznie miło jest usłyszeć na żywo kawałek, który katuje się na playliście
przez długi czas. Napomknę jeszcze o imponującej partii trąbko podobnej w Back
Track zagranej za przeproszeniem „gębą” przez Filipa Pokłosiewicza. Pozytywnie
się zdziwiłem. Cieszę się, że zdążyłem dobiec na ich koncert. Nie zawiodłem się
na Mineralsach. Jak to zwykłem w takich okolicznościach pisać - nie spieprzcie
swojego potencjału Panowie!
Po Mineralsach szybciutko przetransportowałem się na Tent
Stage, co by usłyszeć chociaż fragmentarycznie Dry The River. Wszystkie
piosenki zaczynały się tak samo i podobnie kończyły, ale podobał mi się
post-rockowy przepych, zacne rockowe kulminacje pod koniec utworów. Po Dry The River
powróciłem na Talents Stage, gdzie dźwiękami przyciągnęli mnie Pipes & Pints. Punk z
dudami? Musiałem dołączyć do młyna przynajmniej na jeden kawałek. Załapałem się
na wall of death, przeżyłem i z uśmiechem poszedłem na Maina Stage w celu
doświadczenia projektu Penderecki //Greenwood na żywca. Mgła w połączeniu z
muzyką Maestra Pendereckiego robiła klimat. Szczerze to bałem się tam być.
Poszedłem na Jamiego Woona. Zobaczyłem skromnego chłopaka z gitarą, usłyszałem
Lady Luck i zarządziłem powrót na Maina. Zadziwiająco łatwo można było
przedrzeć się blisko pod scenę podczas koncertu Bon Ivera. Sądziłem, że będzie
bardziej tłoczno. Co do samego Bon Ivera to widać i słychać, że klasa światowa.
Każdy element dopracowany. Legendarne już wręcz Skinny Love zagrane na bis
zmusiło ludzi do wspólnego śpiewania. Bon Iver pozostawił po sobie dobre
wrażenie.
Po przerwie na scenę wkroczyli Panowie z Justice i sprawiedliwości
stało się za dość. Oczekiwania na elektroniczne pier… uderzenie się ziściły. Walka
o dobrą wstępną pozycję opłaciła się (chociaż i tak powędrowałem w zupełnie
inne miejsce niż to startowe). Pomysł z przeciągłym przykucnięciem i co za tym
idzie zmienieniem pozycji ze stojąco-skaczącej na prawie, że siedzącą wypadł co
najmniej nieźle. Przestrzeń była tak ściśle zagospodarowana, że na lewym
kolanie gościłem jedną niewiastę, a na prawej kostce utrzymywałem drugą.
Dobrze, że wcinam dużo jogurtów i mam mocne kości ;D Nie, no. Świetny pomysł z
tym przykucnięciem, ale kontuzjogenny. Justice zaprezentowali solidną setlistę
składającą się z kawałków, które w wersji live nabierały trochę innego kształtu
względem nagrań studyjnych, przez co nabierały nieprzewidywalności. Coś w tym
białym krzyżu Justice jest. Ich występ był swoistym muzycznym rytuałem, a panowie
tworzący francuski elektroniczy duet, stojący przy „ołtarzu” wyglądali jak
kapłani wyznawców Muzyki.
06.07.
Mój ulubiony Open’erowy dzień. Ja to takim bardziej indie rockowym
muzycznym pożeraczem jestem i najbardziej zacierałem rąsie na ten właśnie
dzień.
Na dobry początek końcówka koncertu L.Stadt, który już w
tym roku słyszałem, bo zawitał do moich rodzinnych Tarnowskich Gór. Dobrzy są.
Co rusz to potwierdzają.
Na koncert Bloc Party czekałem latami. Brytyjski zespół
odcisnął mocne piętno na moim muzycznym mniemaniu. Nie spodziewałem się
fajerwerków, bo najlepsze lata Bloc Party mają już za sobą, ale z pewnego
poziomu się schodzi. Nie zeszli. Utwory znane wzdłuż i wszerz, katowane na
domowych playlistach zabrzmiały zacnie na żywo, czego dowodem może być stopień
wygenerowania potu z mojego organizmu i szybkość ewakuacji spod sceny w celu
nabycia napoju. Mało, że stare hiciory kopały jak zawsze to jeszcze nowe
kompozycje zaserwowane przez Brytyjczyków brzmiały korzystnie. Niech no już
czwarty album Bloc Party wpadnie mi w ręce ;D Zwrócę jeszcze uwagę na
zjawiskowe okoliczności przyrody. Nawet Kele Okereke zauważył co się wyrabiało
na niebie w czasie koncertu. Swoista orgia słońca z chmurami. Coś
niesamowitego.
Jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty… Co ja liczę? Siniaki
po koncercie Franz Ferdinand (być może kilka zostało po Bloc Party). I wiecie,
co? Żadnego nie żałuję. Wyhasałem się po trzykroć (ukłony dla ludzi z lewej
strony z interakcję). Zabawa przy zjawiskowym koncercie Szkotów była przednia. Usłyszałem
Take Me Out w wersji live! Na samą myśl aż mnie dreszcz przechodzi. Alex
Kapranos z ekipą zaserwowali solidną dawkę rockowego grania na nie bójmy się
tego słowa światowym poziomie. Oprócz starych osłuchanych kawałków zagrali
również nowe z nadchodzącej czwartej płyty długogrającej. Zaprawdę świetny
koncert zwieńczony godnie brzmiącym i wyglądającym zbiorowym maltretowaniem
perkusji przez wszystkich członków Franz Ferdinand. Po upewnieniu się, że to
już na pewno koniec podśpiewując This Fire zebrałem się raptownie i dbając o
gospodarkę wodną udałem się do wodopoju.
Po wszystkiemu, czym prędzej udaliśmy się na Tent Stage,
bo tam władzę przejął M83. Usłyszałem na żywo Midnight City! Tylko na tym mi
zależało ;) Doceniam wydłużoną względem wersji studyjnej solówkę saksofonową.
Zagrałem va banque. Poszedł na koncerty w trampkach i bez
peleryny. To była błędna decyzja. Przynajmniej jest co wspominać ;)
Ostatni dzień Open’era rozpocząłem od spotkania z Cool
Kids of Death. Odśpiewałem Armię Zbawienia i wyruszyłem na Talent Stage, aby
usłyszeć przedstawicieli post-rocka na Open’erze. Podczas koncertu Keira Is You
rozpętała się solidna ulewa. Mimo to chłopaki nie dali za wygraną. Mało tego
wykorzystali aurę jako atut. Zdecydowanie jeden z koncertów, które najbardziej zapadły
mi w pamięć. Całe szczęście, że na Alter Space występ zespołu Psychocukier
przesunięto o dłuższą chwilę.
Moje drugie spotkanie z Psychocukrem uważam za równie
udane jak pierwsze. Niecierpliwie czekałem, aby przekonać się na własnych uszach
jak nowy album rockowego trio sprawdza się na koncercie. Przy „Królestwie”
świetnie malowało mi się kaloryfery, szlifowało i lakierowało drewniane poręcze
(true story). W sumie malowanie ścian też szło gładko (true story x2). To
dlaczego materiał z trzeciej płyty Sajkoszugar miałby się nie sprawdzić na
żywo? Wyskakałem prawie cały występ. Rock and roll się trzyma i ma się dobrze.
W międzyczasie ulewa ustała. Pozostawiła po sobie ogromne
kałuże, które później przeradzały się w błotniste bajorka. Już mi było wszystko
jedno i tak byłem przemoczony. Zaraz po wyjściu z Alter Space dobiegły mnie
dźwięki z Main Stage, które planowo powinny należeć do Mumford & Sons. Tak
też było. Publika szalała. Ja też zachowawczo z tyłu wytupałem nową kałużę. Świetnie
radzą sobie w warunkach plenerowych. Cieszę się, że chociaż fragmentarycznie
udało mi się załapać na ich koncert.
Po Mumfordach przyszedł czas na The Mars Volta. Nie
przekonali mnie. Nie było mi szkoda pójść na inną scenę. Po 30 minutach od
rozpoczęcia koncertu podjęliśmy decyzję o wycieczce na Tent Stage.
Na Friendly
Fires istne szaleństwo. Zespół, któremu kibicuje od pierwszej płyty sprostał
moim oczekiwaniom i spokojnie mogę rzec, że jestem usatysfakcjonowany. Końcówkę
Friendly Fires musiałem sobie podarować, gdyż na Mainie pojawił się duży X,
czyli element wystroju charakterystyczny dla kapeli The xx.
W rankingu na największe zaskoczenie Heineken Open’er
Festival 2012 na pierwszym miejscu typuję brytyjski projekt The xx. Unikając
przemocy wszelakiej przyznaję, że nie spodziewałem się po nich jakiegoś
wielkiego występu, a tutaj ryps! Ależ to był koncert. Cud miód i orzeszki. Zmysłowy, klimatyczny i subtelny. Moim
zdaniem występ The xx był w pierwszej trójce najlepszych koncertów Open’era
(rzecz jasna, na których byłem). Naprawdę jestem pełen uznania dla Iksów. Może
dlatego, że brytyjskie trio łączy liryczne oblicze Foalsów i post-punkowość
Interpola, czyli atuty, które bardzo cenię? Genialne Crystalised, w Gdyni
zabrzmiało niezwykle korzystnie. Jak można zagrać epicki kawałek jeszcze
bardziej epicko?! Kiwałem głową z niedowierzaniem, że można z tego utworu coś
jeszcze wyciągnąć. Ogólnie odnoszę wrażenie, że piosenki The xx na żywo brzmią
jeszcze lepiej niż na albumie. Teoretycznie niewymagające, proste piosenki, a
jednak kopią. Na koncercie zamykającym występy na Main Stage zapomniałem o
przemoczonym obuwiu. Stałem w dziurawych trampkach w kałuży i za nic miałem
fakt, że czuję wilgoć. Miałem ciarki, ale nie z zimna. To efekt delektowania
się dźwiękami generowanymi przez zespół założony w Londynie. Dodatkowy plus za
wiszący nad zespołem „X”, który po odpowiednim skierowaniu nań światła tworzył
cień i tym samym były dwa „X”. Pięknie to wyglądało, moi mili.
Podarowałem sobie początek SBTRKT, ponieważ nie mogłem
oderwać stóp od ziemi podczas The xx. Nie z powodu, że mnie przyssało błoto,
ale po prostu chciałem chłonąc każdą sekundę ich zjawiskowego show. Gdy już
dotarłem na scenę namiotową sukcesywnie przedzierałem się w najlepsze możliwe
miejsce. SBTRKT również nie zawiódł. Mocarne brzmienie i jego klawe popisy na
perkusji. Godne zakończenie Open’era. Tylko mógł jeszcze dłużej zagrać. Jeszcze
bym poskakał trochę ;)
I tak oto wygląda moja prowizoryczna, daleka od ideału
relacja z Heineken Open’er Festival 2012. Pierwsze koty za płoty. Ach, to był piękny
czas okraszony zjawiskowymi grupami muzycznymi. Czemu te cztery dni tak szybko mijają? Nieporównywalnie szybciej niż zwykłe szare dni.
Za rok przyjadę z kaloszami.
Nawet jak prognozy będą przepowiadały pieprzoną suszę. Dziękuję za uwagę.
Opener był genialny, ale Impact Fest jeszcze lepszy! Zapraszam:
OdpowiedzUsuńhttp://twojmk.blogspot.com/2012/07/impact-fest-rewelacja.html
Ojojoj! Przeżyć widzę co nie miara i prawidłowo! Ja się coś nie mogę wybrać na Heineken, zresztą w tym roku nie zachwycił mnie line-up. Chyba najbardziej zazdroszczę The xx. Wydają się mało koncertowym zespołem ale Twoja relacja narobiła mi smaków na ich występ na żywo. Ja aktualnie żyję Impactem i nie mogę uwolnić się od Red Hotów. Czy takie uzależnienie w ogóle mija kiedyś?
OdpowiedzUsuńPozdro!
Kurde zapomniałam jeszcze o Franz Ferdinand! Ich też żałuję...:/
OdpowiedzUsuń