Wiecie, co? Pieniądze wydane na
Coke Live Music Festival 2011 to najlepiej wydane przeze mnie pieniądze ostatnimi czasy. Jedno mnie jednak martwi. Zamiast radować się po zakończeniu festiwalu złapałem doła. Dlaczego 19 i 20 sierpnia zleciały jak z bicza strzelił? Piękne chwile powinny zostać wydłużone w czasie. Ale co tam! Jest co wspominać.
Przejdźmy do konkretów. Nakreślę Wam jak wyglądał tegoroczny CLMF oczami/uszami Pana Boltza.
Rozważając wszystkie za i przeciw, wielokrotnie przeglądając line-up i debatując z samym sobą, co bardziej warto, a co nie mniej warto zobaczyć/usłyszeć postanowiłem cały pierwszy dzień spędzić na Main Stage’u. Pomysł został zaakceptowany przez moich kompanów, więc tuż przed 17:00 opuściliśmy pole namiotowe i udaliśmy się spokojnym krokiem w kierunku bramek, a później w okolice sceny głównej.
Na pierwszy ogień ruszył brytyjski
You Me At Six. Przyznam, że o istnieniu YMAS dowiedziałem się dopiero poprzez ogłoszenie wykonawców na Coke Live Music Festival 2011. Wcześniej nie natrafiłem na chociażby jeden kawałek ich autorstwa. Za to teraz już wiem, że największą radochę sprawiają młodym niewiastom, które reagowały niezwykle żywiołowo na utwory kapeli z Wielkiej Brytanii. Cóż, dla takich zespołów festiwale to chyba jedyna okazja do pokazania się polskiej publiczności (podobnie z Everything Everything – Main Stage drugiego dnia). Koncerciwo You Me At Six okazało się energetyczną niespodzianką. Wokalista wzorowo łapał kontakt z publiką i pozostawił po sobie dobre wrażenie. Nie będę rozbierał koncertu na czynniki pierwsze, ale przyznaję z pełną świadomością, że You Me At Six zagrali bardzo przyzwoity koncert. Żadna rewelacja, żadnych ochów i achów, ale wstydu nie narobili. Kolejną dawkę brytyjskiego rocka zapewnił zespół…
…
White Lies. Przed koncertem White Lies założyłem, że będę oszczędzać siły na Interpol. A niech to! Życie, a raczej White Lies zweryfikowali moje założenia i plany, gdyż zagrali świetny koncert, przy którym niesamowicie się wybawiłem. Co prawda przy pierwszych kawałkach ograniczałem się do podskoków i oklasków, ale później postanowiłem dołączyć do dobrze zorganizowanego, zacnego kółeczka (pozdrowienia dla osób uczestniczących w tym przedsięwzięciu – byliście genialni!) i zebrałem parę siniaków i zadrapań. Pierwsza rzecz, która mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła to forma wokalna Harry’ego McVeigh. Chłopina jest bardzo solidny. Przyznaję, że nie sądziłem, że na żywo aż tak dobrze sobie poradzi. Raz na jakiś czas coś mu „nie zagrało”, ale co tam, ogólnie zostawił po sobie dobre wrażenie.
Nie mam najmniejszych zarzutów do setlisty. Wszystkie moje ulubione kawałki zostały zaprezentowane. Śmieszne, a za razem niezwykle pozytywne było zachowanie członków zespołu. Mimo stosunkowo krótkiego scenicznego stażu zachowywali się jak starzy wyjadacze. Doświadczenie koncertowe jest widoczne gołym okiem. A może to dlatego, że czują się w Polsce jak u siebie? Zaliczyli Orange Warsaw Festival, Open’era teraz dorzucają Coke’a. Jeżeli chodzi o mnie to częstotliwość odwiedzania przez nich Rzeczpospolitej Polskiej może utrzymać się na takim poziomie. Są tutaj bardzo mile widziani. Mało brytyjskiego rocka? Proszę bardzo. Oto kolejny przedstawiciel wyspiarskiego, gitarowego grania…
…
The Kooks. Po intensywnym, przebojowym występie White Lies, znalazłem w sobie siłę na kolejne hopsiupy tym razem w rytm twórczości The Kooks. Zaiste jestem zdegustowany migracjami wśród publiki w przednim rzędzie po lewej stronie sceny, gdyż przez pierwsze dwie może trzy piosenki skupiałem się na przepuszczaniu osób chcących wydostać się z przednich rejonów na tylne. Jak już sytuacja się uspokoiła i ludzie, którzy jednak zdecydowali się zobaczyć gig Kooksów z dalszej odległości wybyli mogłem skupić całą swoją uwagę na tym, co najważniejsze – muzyce. I to nie byle jakiej! The Kooks wiedzą jak zrobić przebój, nie boją się melodii i mają prawdziwy skarb na pokładzie w postaci Luke’a Pritcharda. Pan Pritchard oficjalnie dołącza do zacnego grona ulubionych wokalistów wyselekcjonowaną przez moją skromną osobę. To, co wyrabiał 19 sierpnia… Ręce same składały się do braw. Kooksi udowodnili, że nie są na scenie od wczoraj i ich pojawienie się na CLMF 2011 to nie był przypadek. Wiele mówiło się o zapowiedziach zaprezentowania nowych kompozycji. Nowe utwory są wielce okej. Myślę, że nie przesadzę stwierdzając, że nadchodząca, trzecia w dorobku The Kooks płyta nosząca nazwę Junk of the Heart (ma pojawić się 12 września) nie przejdzie bez echa. Singiel Junk of the Heart (Happy) jest bardzo klawy. Sprawdza się na koncertach, a ludziska już teraz znają na pamięć cały tekst. Saboteur (kolejny świeżutki utwór) zabrzmiał z pompą charakterystyczną dla koncertów Muse’a. Mocarny kawałek. Po raz kolejny nie mam zastrzeżeń do setlisty. Podobnie jak w przypadku White Lies usłyszałem wszystkie swoje ulubione utwory. Plan oszczędzania sił na Interpol znów spalił na panewce.
Dwa ociekające zacnością koncerty pod rząd? Mało! Czas na trzeci. Prosto z Nowego Jorku, zespół…
Interpol! Ileż ja czekałem, żeby w końcu doświadczyć ich na żywca. Majestat moi drodzy. Majestat Interpola zapiera dech w piersiach. Sam Fogarino z wyrachowaniem i dostojnością tłukł swój zestaw perkusyjny. Gitarzysta, Daniel Kessler pieścił swoją gitarę generując przepiękne i przesmutne za razem dźwięki. Paul Banks właściciel niebagatelnego wokalu doceniający zjawiskowość Krakowa sprawia, że jestem dumnym Polakiem, mimo, że do Krakowa dzieli mnie spora ilość kilometrów. Co dziwne odnoszę wrażenie, że są bardzo skromnymi ludźmi. Nie zauważyłem, żeby jakoś specjalnie gwiazdorzyli, czy podeszli do koncertu uskuteczniając tumiwisizm. Wręcz przeciwnie. Skupienie i zjawiskowe odtwarzanie wybranych kompozycji. Interpol ma w sobie coś magicznego. Ich dźwięki wypuszczane w przestrzeń chłonę niczym gąbka. Powiem Wam jedno. Koncert Interpola jest czymś, o czym kiedyś będę opowiadał swoim wnukom (jak dożyję ;P). Setlista cacy. Dorzuciłbym jeszcze Pace Is a Trick, ponieważ uwielbiam ten utwór. Byłem wniebowzięty mogąc usłyszeć na żywo Evil, Slow Hands, Say Hello To The Angels albo zagrane na bis Take You On A Cruise i Obstacle 1. Cudowne zwieńczenie pierwszego festiwalowego dnia.
Drugi dzień to jedno wielkie wyczekiwanie na Editorsów. Ale przed nimi na Mainie zagrało dwóch wykonawców.
Jedyny polski projekt na Scenie Głównej –
Pablopavo i Ludziki. Nie poruszam się w prezentowanych przez ten projekt klimatach muzycznych, lecz przyznaję, że Pablopavo to przezacny człowiek. Ma gadane. Konferansjerkę ma opanowaną do perfekcji. Przyjemnie się to oglądało i słuchało. Pozytywne odczucia bez dwóch zdań.
Następnie kolejny przedstawiciel brytyjskiej sceny muzycznej –
Everything Everything. Prezentują się o wiele lepiej na żywo niż na płycie. Co prawda charakteryzuje ich muzyczny misz masz, bez ogłady, bez pomysłu na kompozycję, ale wokal mają intrygujący, urozmaicony. Trochę pisku, wrzasku (momentami nieudanego, przedobrzonego) trochę rasowego śpiewu, raz wysoko raz nisko. Jakiś tam potencjał, głęboko ukryty w nich drzemie, ale niestety póki, co pojedyncze przebłyski nie czynią z nich kandydatów do większego zaistnienia na scenie muzycznej. Będą jednymi z wielu.
Stan gotowości! Oto nadchodzi czas
Editorsów! Najsampierw chciałbym skierować wyrazy szczerej niewdzięczności dla osób, które skutecznie sabotowały zabawę na Editorsach i wierzcie mi, że ująłem to najdelikatniej jak tylko mogłem. Nie rozwodzę się nad tym, kto za tym stał, kto jest temu winny. Chcę tylko powiedzieć, że nie życzę im, aby doświadczyli podobnej sytuacji na koncercie ich ulubionego artysty. Oprócz tego incydentu, a raczej procesu, który trwał z interwałami praktycznie przez cały koncert chłopaków ze Zjednoczonego Królestwa, wynoszę stamtąd same pozytywne przeżycia.
Moja fascynacja brytyjskim zespołem ciągnie się już kilku dobrych lat. Są zespołem, który zacząłem szanować od pierwszego odsłuchu.
Koncert przerósł moje oczekiwania. Po trzeciej płycie, na której Tom z ekipą zdecydowali się na diametralną zmianę brzmienia, bałem się, że mogę być świadkiem elektronicznego, dusznego przedstawienia. Nic bardziej mylnego. Gitary, energia, elektronika niezbyt wyeksponowana. Editorsi wygenerowali prawdziwą kwintesencję muzyki. Zero przepychu, zero efekciarstwa – muzyka w najczystszej postaci. Genialne kompozycje ubarwione wokalem z najwyższej półki, wokalem Toma Smitha. Swoją drogą zaangażowanie Toma Smitha zasługuje na wielkie wyrazy uznania. Chapeau bas Tom! Widać, że w sobotni wieczór, 20 sierpnia czuł się bardzo dobrze. Szczególną uwagę zwróciłem na nową piosenkę Editorsów, która jak się później okazało zowie się Two Hearted Spider. Będzie hicior. Mówię Wam. A! No i jeszcze jegomość przepływający po tłumie na dmuchanym krokodylu – mistrz!
Po Editorsach obejrzałem kawałek show
Kanye Westa i udałem się na Coke Stage gdzie pokaz swoich umiejętności miał dać
Gooral. Słyszałem o nim wiele dobrego. Wykonawca gatunku ethno electro, łączącego folk z muzyka elektroniczną. W teorii brzmiało niezwykle pociągająco. Występ Goorala zaczął się z opóźnieniem. Chodziło słuchy, że to przez koncert Westa. Zniecierpliwiona publika skandując wymyślony na poczekaniu i podchwycony w trymiga tekst dosadnie wyrażała przekonanie, że Gooral jest o wiele atrakcyjniejszym artystą niż Kanye West. Kto był ten dobrze wie, o co mi się rozchodzi ;)
Gdy Gooral rozpoczął swoje widowisko muzyczne przekonałem się na własne oczy i uszy skąd tyle zachwytów na jego temat. Coke’owy namiot drżał w posadach. Świetne imprezowe granie, ale poziom zmęczenia dniem poprzednim i pot wylany na Editorsach pozwolił mi dotrwać do połowy koncertu Goorala. Biję się w pierś. Szacunek w jego stronę następnym razem będę przygotowany.
Coke Live Music Festival 2011 przeszedł do historii. To było prawdziwe Święto Muzyki. Zespoły, które, na co dzień goszczą w głośnikach bądź słuchawkach stały tuż przede mną i grały muzykę na żywo. Czołowe miejsca na mojej liście nazwanej „Musisz zobaczyć na żywo!” odhaczone. No i to by było na tyle. Cóż mam więcej dodać. Niech żyje muzyka! Dziękuję za uwagę.