Nieważne, że już nie istnieją (albo mają chwilowy kryzys, whatever. Sam już nie wiem na czym stanęło. W każdym razie nie koncertują i nie nagrywają nic nowego), nieważne, że ich ostatnia, trzecia płyta była malutkim potknięciem, ważne, że zostawili po sobie wyśmienity debiutancki album!
Kocham wracać do genialnych płyt. O, tak! Miło jest żyć z myślą, że gdzieś tam zawsze czeka przesłuchany setki razy album, pewniak, przy którym mordka się śmieje. Powiedz przy Panu Boltzu hasło Silent Alarm, a masz jak w banku, że na jego twarzy zagości uśmiech.
Tak jak już napomknąłem sprawcą moich ochów i achów jest pierwsze dziecko Bloc Party, czyli Silent Alarm. Ktoś powie: "Boltzu odgrzewa stare kotlety". Oj, nie ktosiu. Boltzu przypomina, że jest taki album, który aspiruje do miana istnego opus magnum muzyki alternatywnej.
13. 13 genialnych kawałków. Począwszy od longplejowego otwieracza Like Eating Glass do zamykającego album Compliments. Kupuję je wszystkie. Mamy smakowite, soczyste gitarowe zagrywki Russella Lissacka i Kelego Okereke, mamy jednego z najinteligentniejszych muzycznie perkusistów na świecie Matta Tonga, mamy również pulsujący bass z najwyższej półki i odpowiedzialnego za niego Gordona Moakesa. Warto zwrócić uwagę na teksty. Życiowe, a jakże. Hymny młodzieży? A niech stracę. Nazwijmy je hymnami młodzieży. Wokal Kele Okereke też jest dość niczego sobie.
Przebojowość, niebanalność, szczerość. Jeszcze kupa innych słów podkreślających zjawiskowość tego albumu. Skupisko wprawiających w stan ciarzastości kawałków. Nawet po sześciu latach brzmią cholernie świeżo. Silent Alarm miał swoją premierę w 2005 roku.
Moja koleżanka zauważyła, że ten Silent Alarm najlepiej smakuje w wersji loud. Podpisuję się pod tym stwierdzeniem obiema rękami (lewą ręką będzie koślawo, bo koślawo, ale zawsze ;D)
Polecam,
Wasz Boltz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz