środa, 10 lipca 2013

Heineken Open'er Festival 2013 [03-06.07.2013] oczami/uszami Pana Boltza

Strzaskałem się na mahoń. NA OPEN'ERZE! Abstrakcja? A jednak. Tyle słońca! Tyle wygrać!
Było gorąco nie tylko ze względu warunków atmosferycznych. Artyści będący częścią składową tegorocznego Open'era przywieźli w swoich sercach ogień i nie omieszkali się nim podzielić. Relacjo, dziej się!

Dzień 0 - Red Bull Tour Bus na polu namiotowym


Purist - Red Bull Tour Bus przyjechał na pole namiotowe Open'era i przywiózł słowacki zespół Purist. Nigdy wcześniej o nich nie słyszałem. Szału nie było. Skoczne electro popowe kawałki. Jeden czy dwa się wyróżniały reszta toporna.

Kamp! - W końcu! Nie wierzę! W końcu zobaczyłem Kamp! na żywo. Wykonałem przynajmniej 3 podejścia, aż w końcu na drugim końcu Polski udało mi się ich naocznie i nausznie doświadczyć. Wcale się nie dziwię, że bilety na ich koncerciwa tak szybko się wyprzedają. Choreografia chłopaków, która nazwę "nóżka pracuje" w sumie nawet pasowała do pola namiotowego. Podobny ruch wykonują ludzie używający pompki do materaca. Kamp! poradził sobie w plenerze, a co do tego miałem obawy. Mimo wszystko kolejny raz chciałbym ich zobaczyć w klubie. Rozbudowane kawałki z LP i pozostałych wydawnictw świetnie sprawdzają się na żywo. Przezacny openerowy before.


Dzień nr 1

Dawid Podsiadło - Młodość w natarciu. Debiutant z 93' rocznika, który wypłynął dzięki X Factorowi. Elegancko, że katalizator kariery w postaci wygranej w talent show przypadł właśnie jemu. Ma chłopak warunki na granie i wykorzystuje je należycie. A jaki on skromny! No chyba najskromniejszy artysta, jakiego widziałem. Na początku koncertu sprawiał wrażenie wręcz speszonego ilością osób w Tent Stage. Między piosenkami z charakterystycznym dla siebie stylu rozbawiał publikę licznymi zabawnymi tekstami. Zapożyczam od niego stwierdzenie, którego użył oceniając frekwencję i widok ze sceny: "w skali piękna - bardzo piękne". Czyż nie urocze? ;) Comfort and Happiness świetnie brzmi na żywo. Powodzenia Kudłaty Kolego!

Mikromusic - Pani Natalia Grosiak bardzo ładnie śpiewa. Może się pochwalić ciepłym, nastrojowym wokalem, który zacnie współgra z jazzującą muzyką graną przez towarzyszy Pani Grosiak. Piękny początek mojej przygody z Mikromusic.

Editors - Priorytetowo traktowałem zespoły, których jeszcze nie widziałem na żywo, więc Editorsów oglądałem z daleka w oczekiwaniu na Vavamuffin. Obawiałem się, że po nowej płycie Editorsi za przeproszeniem spuszczą z tonu, ale koncertowo jednak wciąż żywioł. Ostatnia płyta delikatnie mówiąc mi nie siadła. Ach, nawet nie będę mówił jak bardzo mnie rozczarowała. W Gdyni podobnie jak 2 lata temu w Krakowie - ogień. Stare utwory dalej "żrą".

Vavamuffin - W końcu udało mi się zobaczyć/usłyszeć Vavamuffin na żywca! Największy entuzjazm wywołały u mnie utwory z pierwszej płyty. Może, że najbardziej osłuchane? Don Gorgone, Reggaenerator i Pablopavo tworzą przezacne trio. Dla każdego wielki szacun. Front frontem, ale i tyły odwalały kawał dobrej roboty. Bujało aż miło. Pozytywnie! Zawodowcy.

Savages - Załapałem się na ostatnie 2 kawałki. Żałuję, że tylko na dwa. Choć album Silence Yourself nie wydał mi się wybitny, koncertowo panie radzą sobie rewelacyjnie. Rockowy pazur, hałasu co niemiara - lubię.

Alt-J - Jeszcze na dłuższą chwilę przed koncertem po namiocie rozchodziło się głośne "Andrzej, Andrzej". Głupich skojarzeń nigdy za wiele ;) Andrzej nie wyszedł. Wyszli za to wielbiciele trójkątów z Wielkiej Brytanii. Alt-J sprawiali wrażenie zdziwionych tak ciepłym przyjęciem, a przecież An Awesome Wave to przynajmniej w moim odczuciu czołówka najlepszych albumów 2012 roku. Cieszyłem się ze sposobności skonfrontowania studyjnego oblicza Alt-J z koncertowym. Wynik. Korzystny dla Alt-J. Drżałem o fragmenty śpiewane a cappella. Jak się okazało niepotrzebnie. Jedyna rzecz, do której mogę się przyczepić to jakiś niedowład nagłośnieniowy gitary czy coś w ten deseń przy kawałku MS. Szkoda, bo ten gitarowy motyw jest niezwykle smakowity. Zacny gig. Nie ma to tamto.

Crystal Castles - Mój pierwszy raz z Crystal Castles. Słyszałem różne opinie na temat koncertów kanadyjskiego duetu. Skrajne. Od zarzutu degrengolady po duchowe katharsis. Ja jestem niezwykle ukontentowany. Już pierwszego dnia solidnie sobie poskakałem i pomachałem czupryną. Wszechogarniający mrok, ciemność przecinana, krótkimi aczkolwiek intensywnymi rzutami świateł. Niezły efekt. Pół metra. Pół metra zabrakło mi, żeby dotknąć Alice Glass...

Dzień nr 2

Kim Nowak - Nazwisko Waglewski zobowiązuje. Fisz, Emade wraz z Michałem Sobolewskim zaserwowali solidną dawkę rockowej muzyki. Kim Nowak to nie jest to przełom w muzyce rockowej, ale nie o to tu chodzi. Myślę, że to bardziej taki tribute dla korzeni rockowych. Końcówka koncertu niestety odpuszczona ze względu na wiszącą nad głową ciemną chmurę zwiastującą wodę lecącą z nieba. Kierunek pole namiotowe w celu zaopatrzenia się w kalosze i palerynę, bo jak to mawia Rodzicielka - lepiej nosić niż się prosić. Tylko szkoda, że przez to straciłem kilka koncertów...


Tame Impala - Psychodela w lekkim deszczu plus jakościowe wizuale? Bomba. Cóż więcej dodać. Nie zawiodłem się.

Arctic Monkeys - Ale, że w garniakach?! Jakoś tak ten anturaż mi do nich nie pasuje. Sypnęli hitami ze swoich rękawów marynarek. Począwszy od debiutu o wielce długim tytule (mój ulubiony album) po najnowszy singiel Do I Wanna Know? z nadchodzącej płyty AM. Do setlisty przyczepić się raczej nie można. Zawadiacki Alex Turner ciągle coś dogadywał. Podobały mi się światełka w tle sceny na czymś na kształt rusztowania ułożone w litery A i M. Oko się cieszyło. Poprawny gig. Bez ochów i achów. We wrześniu nowa płyta. Pamiętajcie.


Nick Cave & The Bad Seeds - Nick Cave to wielka postać. Przeszywający do szpiku kości wokal, charyzma, spluwanie na scenę, wchodzenie w tłum przy barierkach. No jednym słowem żywioł, moi drodzy. Nie spodziewałem się, aż tak ociekającego zacnością koncertu. W pewnym momencie zapytał publikę, jaki kawałek chcą usłyszeć. Odpowiedź padła Red Right Hand. Na co Nick Cave ironicznie podziękował poprzednikom z Open'er Stage, czyli Arktycznym Małpom za zwiększenie popularności kawałka Red Right Hand poprzez uskutecznienie covera. Generalnie Cave ma gadane. Jak już mówił to uderzał w sedno. "And now song called Mermaids. About... Mermaids." Australijczyk ze swoją świtą pozamiatał. Bez wątpienia jeden z najlepszych koncertów Open'era 2013.


Dzień nr 3

Rebeka - Electro popy zawsze spoko. Były momenty. Wypada wziąć na warsztat ich długograja Hellada.

Palma Violets - No tutaj się działo, oj działo! Takie wariaty, że buzia się uśmiecha. Definicja młodzieńczej fantazji. Weszli w zatarg z ochroniarzami, drummer łamał pałeczki jedna za drugą, a techniczny napocił się ze strojeniem ich gitar. Pod koniec koncertu basista Chilli Jesson rzucił otwartą butelką w górę. Zgadnijcie kto ją złapał. Jam to nie chwaląc się sprawił. Oblałem się trochę, ale co tam. Jak już odchodziłem od Alter Klub Stage pomyślałem: "Kurde, jak już złapałem tę pieprzoną butelkę to czemu by nie zdobyć na niej autografów. Przecież nikt mi nie uwierzy, że to butelka od Palma Violets." Obejrzałem się w stronę sceny i namierzyłem Chilliego Jessona palącego papierosa tuż przy barierkach. "Lecę". Zawołałem, zapytałem czy się podpisze na butelce, którą rzucił w tłum, bo tak się składa, że udało mi się ją złapać. Powiedział, żebym poczekał. Nie przyszedł z markerem. Przyszedł z koszulkami. "Rozdaj je ludziom". Toteż rozdałem, ale została mi jedna. Oddam ją w dobre ręce. Biała eska z okładką singla Best of Friends. Zaglądajcie na iamboltz.blogspot.com, kminię nad jakimś konkursem, czy coś.


Ifi Ude - Wpadłem na chwilę -  zostałem do końca. Gruby gig. Afrykańskie klimaty, taniec, pozytywne wibracje. Elektroniczne wygibasy, energia płynąca ze sceny - miodzio. Ifi, jesteś na mojej liście artystów, których chcę zobaczyć jeszcze raz. Bardzo mi się podobało! Takie moje osobiste odkrycie Open'era.


Skunk Anansie - Tuż po Ifi Ude skierowałem kroki z Alter Space na Open'er Stage. Co tam zastałem? Niemniej gorący koncert. Skin szalała na scenie i poza nią. Nie słucham Skunk Anansie, a byłem zdziwiony, że znam tyle ich utworów. Końcówka występu magiczna. Skin zapytała publikę czy się nią zaopiekuje? Coś się święciło. Coś wisiało w powietrzu. Skin podeszła do barierek i prosiła, żeby tłum przykucnął i się rozstąpił. Część ludzi, albo nie skumała o co jej chodzi, albo po prostu wolała wyciągnąć telefon, czy inną suszarkę do nagrywania, aby uwiecznić Skin na poruszonym, kiepskiej jakości nagraniu. Tak czy owak, było cacy.

Queens of the Stone Age - Stężenie słów posiadających pozytywny wydźwięk sięgnie teraz zenitu. Queensi aż palili się do grania. Na samym początku podczas wizualizacji z sukcesywnie pękającą szybą Josh Homme odziany w długi czarny płaszcz podskakiwał w miejscu. Napięcie rosło. Pierwsze dźwięki Feel Good Hit of the Summer. Zaczęło się! Świetne wizuale do tracków z ...Like Clockwork składające się z teledysków doń stworzonych urywały pupkę. Make It Wit Chu zagrane z dedykacją dla pięknych kobiet. Josh poprosił, aby wziąć je na barana. Tyle serdeczności od artysty w stronę publiki nie słyszałem jeszcze nigdy. Josh nie mógł się nachwalić. Była nawet krótka narada zespołu, po której Homme oświadczył, że jesteśmy najlepszym tłumem na całej trasie - "Number fuckin' 1 and there's nobody even close". Ja wiem, że zespoły ciągle tak mówią, ale tym razem wyglądało to naprawdę szczerze. Ja to kupuję. Ponadto nie przypominam sobie takiego nasilenia ciarek na koncercie w ostatnich latach. Apogeum syndromu ciarzastości osiągnąłem przy bodaj 3 minutowej solówce w I Appeared Missing. Masterpiece! Go with the Flow, Little Sister, No One Knows i Song for the Dead, jako zwieńczenie koncertu. Czego chcieć więcej? Setlista marzenie. Godzina i 20 minut z groszami zleciało ot tak. Pstryk. Koniec. Podsumowując. 5 lipca byłem na najlepszym koncercie w swoim życiu. Byłem na koncercie Queens of the Stone Age.

The National - Matt Berninger krzyczał. A to zbój. Mało tego! On rzucał mikrofonem i pluł winem!  Zdziwiony byłem niezmiernie. Wyobrażałem sobie ten koncert, jako oazę spokoju, wyciszenia, a tu takie awantury na scenie. Niemniej jednak ucho się cieszyło. Jakość bijąca z aranżacji - wielki plus.

Disclosure - Dotarliśmy w mniej więcej połowie koncertu. Zastaliśmy wielką wixę. Dołączyliśmy. Nawet mojemu kompanowi nastawionemu na rocka koncert Disclosure nie przeszkadzał. Ja się jaram, wielce, że udało mi się usłyszeć na żywca Latch, White Noise i Help Me Lose My Mind. Bracia Guy znają się na rzeczy. Rozgrzali namiot do czerwoności.

Rykarda Parasol - Trafiłem na finałową piosenkę. Szkoda, że tak krótko było mi dane się wsłuchać.


Dzień nr 4

Everything Everything - Ach, ten akcent Jonathana... Ciągle zamiast thank you słyszałem f*** you. Najgorzej było przy Thank you Poland/F*** you Poland. Obruszyłem się przez chwilę, aby później się uśmiechnąć. W przypadku Everything Everything trochę naruszyłem zasadę priorytetową. Słyszałem już Brytyjczyków w 2010 roku na Coke Live. Jednakże wydali naprawdę zacny album ostatnimi czasy, więc uznałem, że całkiem niegłupim pomysłem byłoby posłuchać nowych kawałków na żywo. Nie żałowałem. Cenię ich oryginalność, bo drugiego tak wydziwiającego dźwiękiem zespołu nie zarejestrowałem. No, a Jonathan Higgs to takie rzeczy robi ze swoim głosem, że włosy na głowie stają dęba.


Fismoll -  Jeśli artysta potrafi utrzymać w skupieniu prawie cały Alter Space to musi być coś na rzeczy. Przejawił również umiejętności przywódcze poprzez zaproponowanie publiczności pozycji siedzącej. Tak też się stało. Mniej lub bardziej wygodniej zasiedliśmy. Koniec końca wstaliśmy, bo było mniej wygodnie niż się spodziewaliśmy. W każdym razie Fismoll zbudował piękną atmosferę. Akustyczna muzyka, nastrojowy wokal. Klimat. Poznań ma się czym pochwalić. Macie perełkę ;)

Crystal Fighters - 3 festiwal Alter Artu z rzędu Crystal Fighters. 2011 rok - Open'er, 2012 - Coke Live Music Festival, 2013 - Open'er. Ja z kolei doskonale pamiętam ich zjawiskowy koncert z maja 2011 roku w Katowicach na Mariackiej. Do 5 lipca byli moim nr 1 w osobistym, prywatnym, subiektywnym rankingu najlepszych koncertów. Zostali zdetronizowanie nie przez byle kogo. Przez samych Queens of the Stone Age. Crystal Fighters zawsze w formie. Nawet stojąc daleko od sceny tłum obok mnie bawił się, skakał, tańczył, klaskał. Nowe kawałki z Cave Rave już nie mają takiej siły jak te z LP Star of Love. Ale co tam. W listopadzie chcę ich zobaczyć jeszcze raz!

Kings of Leon - Czuję niedosyt. Odnoszę wrażenie, że nie są jakimś wybitnym zespołem koncertowym. Nie mam czego wspominać po tym koncercie. Odegrane kawałki, żadnego "znaku rozpoznawczego", "punktu odniesienia". Nie ma o czym pisać. Wiadoma sprawa, osoby z takim głosem jak Caleb rodzą się raz na... No rzadko się rodzą. Chłop ma wokal nie z tej ziemi. Tylko, że kurczę czułem się jakbym słuchał płyty, a po koncercie oczekuję czegoś więcej, elementu ludzkiego, losowości, oczekiwanie nieoczekiwanego. Elegancko, że zobaczyłem/usłyszałem Kings of Leon na żywo, ale nie będę tego wspominał z wypiekami na twarzy.

Lao Che - Pomimo faktu, że są z naszego polskiego podwórka widziałem ich pierwszy raz. Byłem na nich krótko, ale na tyle długo, aby podnieść kciuk w górę i powiedzieć, że warto było podejść na Alter Klub Stage. Szkoda, że zachciało mi się pieprzonego hot doga (którym z resztą później sparzyłem sobie podniebienie) i skierowałem kroki do części gastronomicznej.

UL/KR - Przez kolejki po żarcie słyszałem raptem 1 (słownie jedną) minutę koncertu. Ale spoko, spoko. Kiedyś w końcu Was posłucham na żywo.


+ Dworcowa Scena Akustyczna. Wielki szacunek za pomysł stworzenia tej sceny. Winszuję Alter Artowi, za znalezienie miejsca dla muzyki akustycznej. Możliwość położenia się na leżaku i chłonięcia muzyki od nieprzypadkowych artystów oceniam celująco.

Peter J. Birch - Brodacz z Wołowa okazał się być fantastycznym gościem. Zagadał, popytał jak Open'er, zagrał swoje kawałki i ulubione innych cenionych przez niego songwriterów. Kciuk w górę, a później ściskam go mocno za dalszy rozwój.

Skubas - Kolejny strzał w 10. Dobrze, że udało się go namówić na bis, bo późno dotarliśmy z ekipą na jego występ. Zjawiskowy wokal. Gdzie on się tak długo ukrywał? Podobnie jak w przypadku Bircha. Trzymam mocno kciuki.

Rihanna i Dizzee Rascal nie przypadli mi do gustu.

Przepraszam, że tak dużo słów. Upychałem je niczym ekłipment na Open'era w bagażniku auta. Pan Boltz kłania się nisko ;)

5 komentarzy:

  1. open'er jeden z najlepszych! naprawdę masa niesamowitych koncertów, już zaczynając właśnie od Kamp! na polu! wielkie zaskoczenie dla mnie na koncercie Nicka Cave'a, nie byłam wielkim fanem, ale po koncercie jestem pod naprawdę ogromnym wrażeniem. Arctic Monkeys dali radę i miejmy nadzieję, że dzięki temu wszyscy zapomną o tym nieszczęsnym koncercie 4 lata temu :) czekam z niecierpliwością na obiecany konkurs z koszulką Palma Violets! a teraz czas na odliczanie do open'era 2014 :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Człowieku! To Ty podbiegłeś do barierek żeby dostać autograf od PV? :D Myślałam, że chcesz żeby wyrzucił butelkę. Czytając Twój post oczom nie wierzyłam :D Najlepsze koncerty Openera to zdecydowanie Crystal Fighters i Arctic Monkeys.
    Pozdro :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wyczekiwałam z niecierpliwością na recenzję Blur i.. się nie doczekałam.Widocznie jest to zespół który najmniej Cię interesował z całej listy :) Zaczynam mega żałować że wolałam wybrać się na kino plenerowe niż zobaczyć stream z Qotsa :( Choć film był świetny .

    OdpowiedzUsuń
  5. Za bardzo zależało i na Alt-J. Dlatego nie zdecydowałem się na Blur.

    OdpowiedzUsuń