środa, 23 października 2013

Foals [19.10.2013] oczami/uszami Pana Boltza

26 marca 2013 roku moje konto bankowe uszczupliło się o 139 złotych polskich. O godzinie 10:04, czyli dokładnie 4 minuty po udostępnieniu do sprzedaży biletów na koncert Foals zostałem szczęśliwym posiadaczem jednego z nich. 19 października 2013 transakcja się ziściła, a autor bloga niejaki Bolesław Kowalski znany jako Pan Boltz doświadczył cudu spełnienia się życzeń urodzinowo-świąteczno-różnokazyjnych. "Spełnienia marzeń!". 19 października jedno z nich się uskuteczniło.

Nie mogę o tym nie wspomnieć. Za sprawą koncertu Foals po raz pierwszy odwiedziłem Warszawę. Jakoś nigdy nie było po drodze, aby pojawić się w stolicy Polski. Przed koncertem wraz z ekipą koncertową (ślę wyrazy szacunku w Waszą stronę moi drodzy kompani ;) ) postanowiliśmy nabić trochę kilometrów i pozwiedzać Warszawę. Odetchnijcie z ulgą. Omijam relację ze zwiedzania.

Mając w nogach długaśne zwiedzanie koło 18:00 ruszyliśmy ku Stodole. Zastała nas niekrótka kolejka. Ale czymże była chwila stania w kolejce przy nadchodzących wydarzeniach. Przynajmniej mieliśmy czas, żeby przeanalizować nadchodzące koncerty w Stodole. Gdy już weszliśmy tak dla odmiany znów czekała na nas kolejka. Tym razem do szatni. W międzyczasie nabyłem drogą kupna koszulkę z europejskiej trasy Foals, którą po koncercie niezwłocznie przyodziałem zastępując tym samym przemoczoną koncertową (jeszcze na koniec zebrałem na klatę część wody wylanej na publikę przez Yannisa).

Wchodzę na salę, lokalizuję scenę, patrzę w prawo - balkon. Uśmiechnąłem się pod nosem. Balkon będzie ważnym elementem koncertu, ale o tym w swoim czasie. O 19:30 ze zniecierpliwieniem czekaliśmy już na występ supportu jakim był zespół No Ceremony///.

Zaskoczenia nie było. Tak jak się spodziewałem występ No Ceremony/// nie wzbudził mojego entuzjazmu. Nie jestem fanem kompozycji tego zespołu. Debiutancka płyta nie powalała na kolana. Piosenki w wersji live niestety też. Odniosłem wrażenie, że nagłośnienie im nie pomagało, nadawało zbyt dużo hałaśliwości. Uważam, że korzystniej brzmieliby gdyby byli bardziej subtelni. Pogibałem się, żeby nie stać jak kołek, ale myślami byłem już gdzie indziej.

Planowo koncert Foals miał rozpocząć się o 21:30. W rzeczywistości pierwsze dźwięki Prelude zabrzmiały koło 21:20. Wszystko zaczęło się od migających świateł. Tło sceny zdobiła grafika z kobrami. W takich okolicznościach stopniowo pojawiały się znajome postacie. Gdy zaczął rozbrzmiewać otwieracz z płyty Holy Fire czułem, że to będzie to. To będzie koncert, o którym będę opowiadał moim wnukom. To są ci panowie. To ich słuchałem i oglądałem przez lata na YouTube. To przy ich muzyce na skórze pojawiały mi się ciarki. Gdzieś w okolicach drugiego utworu jakim był Total Life Forever z... Total Life Forever Yannis Philippakis wspomniał, że pamiętają openerowy koncert z 2011 roku i, że było do bani, bo padało. A tam do bani. Z tego co ludziska mówili to było cacy (smutam, bo nie było mnie w Gdyni).
Po tytułowym tracku z drugiej płyty nadszedł czas na Olympic Airways, czyli setki gardeł skandujące "dis-ap-pear". Dla takich chwil buli się kasę i poświęca czas, aby iść na koncert. Kawałki Foals nie stoją w miejscu. One ciągle ewoluują. Takie Olympic Airways jest jeszcze bardziej skoczne niż kiedyś. Dźwięki gitary generowane przez Jimmiego i Yannisa jednocześnie w kulminacyjnym momencie piosenki po drugim disappear - zacność do sześcianu!
Kolejnym punktem setlisty był kawałek z TLF - Blue Blood. Bicie serducha wybijane przez Waltera na basie, a następnie matematyczne funky, przy którym trudno ustać w miejscu. Możecie sobie wyobrazić co się działo przy My Number. Piosenka otwierająca przed Foalsami drzwi do komercyjnego radio w Polsce. Powiem szczerze, że specjalnie nie przepadam za tym utworem. Jest za bardzo radiowy. Jednak koncertowo kawałek żre po całości.
Nadszedł czas na dwa elementy składowe tegorocznego albumu Holy Fire. Najpierw Providence i pierwszy jak dobrze pamiętam wyskok Yannisa. Jako wprawiony stage diver zrobił to zawodowo. Mocarny kawałek. Gdy myślisz, że się kończy wraca ze zdwojoną siłą. Następnym punktem setlisty był track Milk & Black Spiders. Jeden z tych bardziej nastrojowych. A jeżeli mowa o piosenkach z gatunku klimatycznych proszę ja Was może Spanish Sahara? Proszę bardzo. Tym razem nie w strugach deszczu. W zamkniętym pomieszczeniu. Szkoda, że podczas tego kawałka wyrosły dziesiątki telefonów w tym jeden tuż przede mną. Wolałbym oglądać scenę, a nie czyjś sprzęt rejestrujący. Ale nieważne. Spanish Sahara na żywo. Ile ja czasu spędziłem na odsłuchach tego utworu, ileż ciarek wyrastało podczas wielokrotnych zapętleń. Wielkie przeżycie. Więcej numerów z Total Life Forever nie usłyszeliśmy.
Powrót do debiutu do 2008 roku. Red Socks Pugie. Tak jak wspominałem, ależ te utwory się zmieniają. Nowe tchnienie, nowe życie. Chociaż wcześniej nic im nie brakowało. Tutaj pragnę docenić świetnie skrojone outro. Tyćku post-rockowe rzekłbym. Palce lizać.
Wracamy do Holy Fire. Late Night z dedykacją dla słuchaczy zgromadzonych w Stodole. Late Night z solówką znaną z CCTV Session (zostanie wydana na winylu).
I jeszcze raz Antidotes. Electric Bloom. Jak ten kawałek żre na żywca. Yannis maltretuje bęben, skacze w publikę, zagrzewa, publika szaleje, kontakt, szaleństwo. Jack Bevan wielokrotnie stawał na swoim siedzisku i również zagrzewał do uderzania w dłonie. Walter jak zwykle odwala kawał fantastycznej roboty. Tylko nagłośnienie basu moim skromnym zdaniem pozostawiało wiele do życzenia. Wolałbym, aby bas był czystszy. Edwin ze swoimi elektronicznościami stał sobie z boku. Na froncie szalał Yannis i Jimmy.
No i zeszli. Koniec? Oj, nie!

Wywołani przez setki gardeł i gorące oklaski wrócili, aby postawić kropkę nad i.
Przed bisem zaczęli się naradzać. Efektem zgromadzenia przy okrągłym bębnie Bevana było coś niesamowitego. Ale nas zaszczyt kopnął! W Stodole wybrzmiał pierwszy singiel nagrany z Yannisem Philippakisem - Hummer. Czego jak czego, ale Hummera się zupełnie nie spodziewałem. Wcześniej nie pojawiał się w setliście. Ale w Polsce dzieje się historia. Poczułem się jak na jednym z house party, które niegdyś panowie uskuteczniali.
A teraz czas na pierwszy singiel z Holy Fire. Inhaler. Najlepszości na koniec. Moc gitar w piosence i sekcja rytmiczna w tym utworze. To trzeba usłyszeć na żywo.
Na koniec standardowo Two Steps, Twice. I tutaj wracamy do kwestii balkonu. Jak Philippakis widzi balkon to mu się oczka świecą. W Stodole również postanowił zdobyć wcześniej wymieniony element architektury. Wpełzł i paradował na nim. Stawał na krawędzi balkonu nad stołem realizatorskim. Część drżała, część uwieczniała zdarzenie. Dzięki takim zdarzeniom koncerty pozostają w pamięci na lata. Żadne słowa nie opiszą poziomu zacności wykonu Two Steps, Twice. Ogień!
No i to by było na tyle. Pierwszy klubowy koncert Foals w Polsce przeszedł do historii.

Na koniec trochę matematyki. 14 kawałków. 6 z najświeższego Holy Fire, 4 z debiutanckiego Antidotes i 3 z "dwójki" Total Life Forever. 6 + 4 + 3 = 13. Dodajmy jeszcze jeden ten niespodziewany nr 14. Hummer, czyli pierwszy singiel Foals z Yannisem Philippakisem (wcześniej na wokalu produkował się Andrew Mears). Bardzo zacna setlista. Nie mam zastrzeżeń. I ten Hummer. Och i ach.

Dacie wiarę, że pierwszy klubowy koncert Foals w Polsce odbył się dopiero 5 (słownie: pięć) lat po wydaniu debiutanckiego albumu Antidotes? Aż pięć lat polski klub musiał czekać na jeden z najlepszych koncertowych zespołów na świecie. W głowie się nie mieści. 5 lat! Długo nieprawdaż? Miejmy nadzieję, że chłopaki z Oxfordu szybko do nas wrócą. Należy nadrobić stracony czas ;) Yannis zdradził, że już myślą o następnym albumie.

Pozdrowienia ode mnie dla Was. Total Foals Forever.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz