piątek, 11 lipca 2014

Open'er Festival 2014 [02-05.07.2014] oczami/uszami Pana Boltza

Konsekwentnie, trzeci raz z rzędu na początku lipca zameldowałem się wraz z moją tarnogórską ekipą na muzycznych terenach Lotniska Gdynia-Kosakowo, aby móc uczestniczyć w czterodniowym święcie muzyki. Tym razem Open’er Festival już bez Heinekena w nazwie znowu zaskoczył pogodą. Może nie strzaskałem się na mahoń jak ostatnio, ale biały ślad po opasce na ręce pozostał. Oprócz nieopalonego fragmentu zostało również wiele muzycznych wspomnień, refleksji i doświadczeń. Nie będę ich trzymał tylko dla siebie. Podzielę się z Wami. Po przyjeździe do domu uruchomiłem rozklikane paluszki i uskuteczniłem relację z Open’er Festival 2014. Kto spodobał mi się najbardziej, a czyje koncerty delikatnie mówiąc nie znalazły mojego uznania? Tak to widziałem i słyszałem.  

Dzień I – 02.05.2014  

Hanimal, czyli rozpoczęcie Open’era na leżąco. Słuchanie twórczości Hanimal w pozycji horyzontalnej, śledząc przemijające chmury na niebieskim niebie będę wspominał długo. Wspaniałe rozpoczęcie Open’era na scenie Here & Now. Lubię folkowy, song-writerski klimat. Miałem niekłamaną przyjemność usłyszeć Hanimal raz jeszcze w centrum Gdyni na scenie dworcowej tym razem leżakując. W obu przypadkach byłem ukontentowany poziomem występu. Warto zapamiętać tę nazwę.

Kolejnym przedstawicielem polskiej alternatywny, którego postanowiłem doświadczyć w wersji live był Eric Shoves Them In His Pockets. Luz, amerykański sznyt, gitary i uśmiech na twarzy. Przesympatyczni Chłopcy. Z wielką przyjemnością wrócę do odsłuchu płyty Walk It Off. Chętnie wpadłbym jeszcze raz na ich koncert i gdy będę miał taką okazję chętnie z niej skorzystam.

Polska alternatywa w natarciu. Moim następnym punktem pierwszego dnia Open’era był zespół Fair Weather Friends. Czego dowiedziałem się po koncercie FWF w Tent Stage? Otóż utwory z EPki Eclectic Pixels wciąż kopią. Słychać, że zespół ewoluuje. Aranżacje się zmieniają. Trochę obawiam się, że kompozycje spoza minialbumu już nie mają zabójczych melodii. Są trudniejsze w odbiorze. Być może dlatego mniej mi się podobały. Oby to była tylko kwestia osłuchania. Cardiac Stuff i Fake Love dobrze rokują. Poczekam z ostateczną oceną do odsłuchu debiutanckiego długograja Fair Weather Friends. Jest to pozycja, na którą wyczekiwałem, wyczekuję i będę wyczekiwał.

Szybka teleportacja (fajnie, by było) na Open’er Stage, a tam stary, dobry Interpol. Po trzech latach (CLMF w Krakowie) znów miałem okazję posłuchać zespołu ze szczytu mojej listy naj, naj, najszych wykonawców. Abstrahując od spadku jakości, który przydarzył się Amerykanom na poprzedniej płycie wciąż darzę Interpol szczerym muzycznym uczuciem. Ciekawe czy moja sympatia przetrwa kolejną niewystarczająco godną płytę. Przekonam się o tym już we wrześniu. W gdyńskiej setliście Interpola znalazły się jak dobrze pamiętam trzym kawałki zapowiadające nadchodzącą płytę El Pintor. Nie rzuciły mnie na kolana. Jedynie All The Rage Back Home „zagrało” od razu. W nowych piosenkach nie ma tego „czegoś” z czasów debiutu. Odwołując się jeszcze do ogółu koncertu chciałbym zwrócić uwagę, że chyba coś było nie tak z wokalem Paula Banksa. Nie mam tutaj na myśli jego koncertowej formy. Uważam, że wokal frontmana Interpola był za głośno. Raził w ucho. W każdym razie pośpiewałem sobie swoje ulubione piosenki, pobujałem się i generalnie jestem zadowolony. Teraz trzymam kciuki, żeby nowy album nie zawiódł.

Na tegorocznego Open’era udało się (w końcu!) ściągnąć jedną z największych nazw w muzyce rockowej. Pierwszym headlinerem Open’era 2014 był duet The Black Keys. Nawiasem mówiąc raptem dzień po występie pojawiła się informacja, że w lutym 2015 znów wpadną do Polski. Koncert Czarnych Kluczy postanowiłem zobaczyć z bliska. Jak się okazało był to błąd. Ani sobie nie poskakałem, ani nie pooglądałem. Tyle dobrze, że coś słyszałem. Walka o przetrwanie. Ech, po cholerę pchać się do przodu, żeby się miziać w parach, trójkątach i innych figurach geometrycznych, stać jak słup soli, albo brać pierdylne plecaki wypchane po brzegi i cisnąć się do samego młyna? Przód jest dla najaktywniejszych. Abecadło koncertowe się kłania. Zgadnijcie czym to się skończyło. Do połowy koncertu panowały masowe migracje z przodu do tyłu z narzekaniem i agresją w oczach, bo „jak można na koncercie rockowym skakać?!”. Spuśćmy zasłonę milczenia. Skupmy się za to na walorach artystycznych koncertu The Black Keys. Kapela z USA dołączyła do grona wykonawców, którzy po prostu odtwarzają swoje utwory w stosunku 1:1. Moja percepcja była zaburzona sami wiecie czemu. Jednak nie wychwyciłem elementu różniącego nagranie z płyty z wersją koncertową. Lubię jak coś się dzieje w tych osłuchanych setki razy, znanych wzdłuż i wszerz piosenkach znanych z albumów studyjnych. To, że Panowie grać potrafią to żadna tajemnica. Klasa. Lata grania słychać na pierwszy rzut ucha. Był to naprawdę zacny rockowy gig. Zwieńczenie w postaci wykonania kawałka Little Black Submarines zaśpiewanego przez Dana Auerbacha wspólnie z festiwalowiczami – przepiękne. Ciary.

Mniej lub bardziej chętnie skierowałem się z ekipą w stronę Tent Stage. Tam nadeszła kolej na siostry HAIM. Podobno koncertowo żadna rewelacja. Dementi. Dziewczyny zrobiły na mnie wielkie wrażenie. To był jeden z najzacniejszych koncertów, na których byłem na tegorocznej edycji Open’era. To nic, że Pani basistka robiła przerażające miny. Nie wiedziałem, czy mam uciekać, czy zostać. Este Haim bardzo przeżywa generowaną przez siebie i siostry muzykę (może nawet za bardzo). Warto również wspomnieć, że rodzeństwo wspierał perkusista Dash Hutton. Wspominam o nim nieprzypadkowo, bo moim skromnym zdaniem odwalał kawał dobrej roboty. Podsumowując występ młodych Pań z USA wyciągam kciuk wysoko w górę. Zaskoczenie. Nie sądziłem, że to zrobię. Bardzo strawny rockowy gig.

Na zakończenie pierwszego dnia trzynastej edycji Open’er Festival wpadłem na chwilę do Beat Stage zobaczyć część składową The xx. Jamie xx stał za deckami. Długo się rozkręcał, więc postanowiłem sobie odpuścić. Zmęczenie dało o sobie znać. Właściwie to końcówkę jego seta słyszałem w namiocie. Brzmiała obiecująco.

Dzień II – 03.07.2014 

Na dobry (może niekoniecznie) początek dnia wybrałem Call The Sun na Here & Now Stage. Słyszałem krótko, więc długich wywodów nie będzie. Były zespoły, które wywołały lepsze wrażenie. Chłopaki lepiej bawili się niż publika. Cóż, uroki początkujących zespołów.

Przystanek nr dwa – Alter Stage i tajemnicza Kuroma. Szczerze? Nie przyciągnęli mnie niczym. Wręcz odrzucili. Kojarzyli mi się z bandą niespełnionych muzyków, którzy już od średniej szkoły próbują zrobić karierę muzyczną, ale im nie wychodzi. Bez żalu oddaliłem się do Tent Stage, aby doświadczyć nausznie i naocznie mocnej nazwy na polskiej scenie alternatywnej, jaką jest projekt Pustki.  

Pustki mają swoich fanów. We mnie nowego fana nie znaleźli. Nie znalazłem u nich niczego dla siebie. Słaba passa drugiego dnia została podtrzymana. Pełen obaw z każdym krokiem zbliżałem się do Open’er Stage i następnego przystanku na rozpisce.

Doskonale pamiętam jaki swego czasu szum w internecie zrobił MGMT. To były początki mojej fascynacji szeroko pojętą alternatywą. Gdy na Open’er Stage zobaczyłem muzyków Kuromy towarzyszącym MGMT to w myślach przemknęła mi myśl, której nie godzi się cytować w relacji. MGMT koncertowo to bieda z nędzą. Co będę dużo pisać. Bez ikry. Zabrakło mi zaangażowania. Nawet hiciory były jakieś niemrawe. Za to psychodeliczne animacje na duży plus. Muszę przyznać, że były jakościowe.

Przystanek nr pięć, czyli Here & Now Stage i Dziewica. Tak, tak. to po duńsku dziewica. Jej pierwsza wizyta w naszym kraju. Elegancko, że zgromadziła sporo ludzi po sceną. Ludziska wyczuli, że warto zameldować się na jej występie. Gdyby jej występ nie nakładał się na Australijczyków z Jagwar Ma chętnie pobujałbym się dłużej w rytm całkiem niezłych kompozycji duńskiej wokalistki. Z żalem i wahaniem opuszczałem jej koncert, no, ale Jagwar Ma… Widzę/słyszę w MØ nową siłę w europejskim electro popie. Duży potencjał. Trzeba ją obserwować.

Przystanek nr sześć. Say hello to Alter Stage again. Ciekawostka. Jagwar Ma już rok temu można było usłyszeć na Open’erze. „Co on pisze! Przecież ich nie było!”. Pewnie, że nie było. Jagwar Ma dało się usłyszeć przechodząc przez parking samochodowy na terenie festiwalu. Jam to nie chwaląc się sprawił. Już wtedy widziałem ich w przyszłorocznym line-upie. Wróż Bolesław Wam wywróżył. Jagwar Ma to czołówka najlepszych koncertów tegorocznej edycji. Dwa razy. Dwa razy miałem ciary! Odbijałem się od podłogi niczym piłeczka. Nie potrafiłem ustać w miejscu. A oni to wciąż robili! Wciąż zmuszali mnie do wykonywania mniej lub bardziej kontrolowanych ruchów. Come and Save Me jest moim hymnem festiwalowym Open’era 2014. Wychodząc z koncertu rozmawiając z moimi towarzyszami postawiłem tezę, że mamy do czynienia z kimś na miarę nowych Crystal Fighters. Podtrzymuję. Wrócą niebawem i znowu przekonamy się o ich jakości.

Oddech wyrównany, napoje spożyte, więc pora zbierać się na Pearl Jam. Nigdy nie przepadałem za tym zespołem, ale trzeba oddać, że ich koncert na Open’erze był pierwszorzędny. Headliner pełną gębą. Eddie Vedder i spółka to obowiązkowa pozycja dla każdego prawdziwego fana muzyki rockowej. Wokalista miał bardzo dobry humor. Nieudolne próby mówienia po polsku były bardzo urocze. Momentami było wręcz kabaretowo. Vedder zdradził, że jeden z muzyków zapomniał wziąć paszportu i trzeba było wykorzystać kontakty, aby koncert w ogóle mógł dojść do skutku. Zaiste występ Pearl Jam był jednym z najjaśniejszych punktów Open’era 2014. Musiałem wyjść przed zakończeniem, gdyż musiałem dostać się do Tent Stage, a odległość pomiędzy scenami jest spora. Szedłem tyłem łapiąc dźwięki płynące ze sceny i próbowałem dostrzec coś na telebimie. Przybijam ze sobą piątkę. Na nikogo nie wlazłem i nie wywaliłem się na żadnej dziurze.

Teraz czas na kilka słów o Darkside. Zarzut odtwarzania piosenek z albumów studyjnych kropka w kropkę kreska w kreskę na koncertach duetu Dave Harrington i Nicolas Jaar nie obowiązuje. Koncertowe oblicze duetu łączącego rock z elektroniką jest diametralnie inne niż to, które znamy z nagrań. Przede wszystkim przeszywający na wylot bas. Dało się go odczuć na każdym fragmencie ciała. Spodziewałem się trochę innego koncertu. Nastawiłem się na mniejszą ingerencję w kawałki, które poznałem za sprawą albumu studyjnego. Nie wiem, czy nie był to dla mnie zbyt duży szok, związany z przeskokiem z brzmienia z płyty na koncertowe, czy trochę zmęczenie dało o sobie znać. Nie mogę napisać, że się zawiodłem, bo to było ogromnie ciekawe doświadczenie. Dałem się zaskoczyć i przez to jestem nieco skonfundowany jeżeli chodzi o ocenę tego koncertu.

Na koniec drugiego dnia Open’era 2014 wybór padł na Rudimental. Poszedłem z przekonaniem, że postoję chwilę i grzecznie oddalę się w celu uzupełnia płynów, bo dbanie o gospodarkę wodną jest bardzo ważne. A tutaj zaskoczenie. Zabawa, radość, taniec - zestaw podany w bardzo zjadliwy sposób. Wykrzesiłem z siebie resztkę sił i zmusiłem się powyginać swoje ciało w przedziwne nienaturalne dla siebie pozycje, czyli musiało być coś na rzeczy. Nie zmieniam swojej standardowej pozycji z byle powodu.

Dzień III - 04.07.2014

Dzień rozpoczął się wielce uroczo i radośnie. Rozglądając się za strawą, która doda sił na cały wieczór i noc spotkałem Panią Agnieszkę Szydłowską. Postanowiłem wykorzystać ten fakt i zrobić sobie z Nią zdjęcie. Jak jakimś cudem będzie Pani czytać tę relację to chciałbym bardzo przeprosić, że przeszkodziłem Pani w konsumpcji. To wielki zaszczyt móc zrobić sobie z Panią zdjęcie ;)

Posilony doładowany pozytywną energią po spotkaniu z niezwykle znaczącą osobą dla muzyki alternatywnej udałem się na Here & Now Stage w celu posłuchania Bulbwires. Słyszałem dwie piosenki. Czy powinienem oceniać po usłyszeniu tylko dwóch tracków? Czasami wystarczy i taka ilość, żeby wyciągnąć kciuk w górę z wyrazem uznania. Tym razem nie wystarczyła. Nie wykluczam, że jakbym został dłużej to opinia byłaby korzystniejsza. Też mieliście wrażenie, że druga piosenka zaczynała się identyczną perką jak w Howlin’ For You The Black Keys?

Po Bulbwires nie bacząc na dziury, wertepy i inne przeszkody skierowałem kroki w stroną Open’er Stage, gdzie lada chwila miał pojawić się zespół Foals. Jeżeli chodzi o zespół z Oxfordu jestem nieco mniej obiektywny. Brytyjski zespół jest w ścisłej czołówce moich ulubionych projektów muzycznych. Cały czas żałuję, że nie przyjechali do Polski przed wydaniem Total Life Forever. Tęsknię za młodzieńczą fantazją z Antidotes, czyli pierwszej płyty Foals. Było minęło. Na Open’erze 2014 miałem niekłamaną przyjemność posłuchać ich na żywo drugi raz. Ominął mnie deszczowy gig Foals na Open’erze 2011. W październiku 2013 pojechałem doświadczyć ich do Warszawy. Analogie z warszawskim koncertem są dwie. Tło koncertu tworzyły kobry i setlista była praktycznie identyczna. W porównaniu z zeszłorocznym koncertem na występie Foals zabrakło jedynie utworu Total Life Forever. Całe szczęście przynajmniej układ odtwarzanych piosenek się zmienił. Oceniając na podstawie porównania zdecydowanie bardziej podobał mi się występ Open’erowy. Nagłośnienie na Open’er Stage wycisnęło z Foalsów więcej niż w Stodole. Co więcej Yannis Philippakis był w o wiele lepsze formie wokalnej niż na poprzednim występie w Polsce. Nie było balkonu, z którego wcześniej wspomniany jegomość mógłby zeskoczyć. Ograniczył się jedynie do rundy honorowej wokół barierek i krótkiej wizycie w tłumie. Znów nie udało mi się przybić piątki. Do trzech razy sztuka. Na ostatnie trzy utwory (Inhaler, Hummer i Two Steps Twice) wylądowałem w środku jakościowego pogo.

Nie minęło dużo czasu, a wciąż wycierając spocone czoło wylądowałem na Alter Stage, aby zobaczyć w akcji młody rockowy duet z Wielkiej Brytanii - Royal Blood. Zmierzając do celu gdzieś w tłumie usłyszałem opinię wyrażającą wątpliwość, czy Alter Stage wytrzyma ten koncert. Jakże ona była zasadna! Ale o tym za chwilę. Występ Royal Blood oceniam na piątkę z plusem. Nomen omen świeża krew na rockowej scenie muzyki alternatywnej, a już tak wyrachowana i świadoma swojej zacności. Starzeję się i jakoś tak ostatnio stronię od intensywnego pogowania, ale tym razem dałem się wciągnąć. Jeżeli utrzymają swój poziom i kawałki z koncertu będą brzmieć równie dobrze na płycie (debiutancki album Royal Blood ma wyjść w sierpniu 2014) to słyszę w nich potencjał, który może ich wywindować do elity muzyki rockowej. Mocarne brzmienie, świetne melodie i energia płynąca z głośników. Nie dało się ustać. Bilans koncertu: kilka siniaków, rozcięty fragment skóry na dłoni i dziury w deskach w podłodze Alter Stage. Nie dziwię się, że nie wytrzymały. Tłum oszalał ;)

Na koncert Wild Beasts udałem się z chmielowym napojem w ręce. Wiadomo - gospodarkę wodna. Za sprawą Foals i Royal Blood została ona mocno nadszarpnięta. Odcinek między Alter Stage i Tent Stage jest na tyle długi, że na spokojnie uzupełniłem płyny. Zdążyłem idealnie na pierwszy utwór. Była nim piosenka Mecca z najnowszej płyty Dzikich Bestii Present Tense. Ależ te skrajnie różne wokale dobrze ze sobą współpracują! Symbioza głosów Haydena Thorpe’a i Toma Fleminga jest tak oryginalna i korzystna muzycznie, że… No, jest bardzo korzystna. Kompozycje Wild Beasts na żywo brzmią naprawdę dobrze i niezwykle żałuję, że po utworze Hooting and Howling musiałem opuścić Scenę Namiotową z powodu zbliżającego się wielkimi krokami koncertu Pana Johna Anthony’ego Gillisa znanego, jako Jack White.

Szczerze to nie wiedziałem, że Jack White ma polskie korzenie. Pełne zaskoczenie. To ogromnie miła informacja. W żyłach Jacka Białego płynie polska krew. Trzeci headliner pokazał hart ducha mimo swojej niedyspozycji głosowej i dzielnie walczył do ostatniego dźwięku. Przekonałem się na własne uszy, że Jack White wielkim artystą jest. Oczywiście największą furorę zrobił utwór Seven Nation Army. Szkoda tylko problemów z gardłem. Naprawdę głupio słucha się legendarnego muzyka, który nie może z siebie dać wszystkiego, gdyż zdrowie nie pozwala. Tak jak wspomniałem wcześniej mimo wszystko wyszedł obronną ręką z niedogodnej sytuacji.

Kierunek -> Tent Stage. Niby wszystkie kawałki podobne, ale BANKS ma taki sceniczny magnetyzm w sobie, że nie dało się od niej oderwać wzroku i uszu. Warto zwrócić uwagę, że openerowa publiczność przyjęła ją bardzo ciepło. Było tak jak sobie wyobrażałem. James Blake w spódnicy. BANKS ma wszystko, żeby dołączyć do czołówki elektronicznej alternatywy. Szacuneczek dla Mikołaja Ziółkowskiego za to, że trzyma rękę na pulsie i decyduje się zapraszać nie tylko gwiazdy, ale i wykonawców z dużym potencjałem.

Albo ten koncert był za późno, albo byłem zmęczony, albo Lykke Li się nie chciało. Jak na pierwszy duży koncert w Polsce Lykke Li nie zostawiła po sobie mega pozytywnego wrażenia. Gdybym nie darzył najnowszej płyty tak wielkim sentymentem to nie zostałbym do końca występu. Lykke Li dała koncert, którego nie będę wspominać. Nawet się dobrze koncert nie zaczął, a Lykke Li już rzuciła, że publika wymiata i jesteśmy najlepsi i tamtaramtam. Bardzo miło było usłyszeć ulubione kawałki z tegorocznej płyty I Never Learn, ale to naprawdę tyle. Z tego koncertu najbardziej zapamiętam odwrót publik po piosence I Follow Rivers. Wyglądało to tak jakby ludzie dostali rozkaz natychmiastowego ulotnienia się.  

Dzień IV - 05.07.2014

Na pierwszy ogień poszedł Daniel Spaleniak. Dużo o nim czytałem nigdy go nie słuchałem. 4 lipca zdecydowałem się skorzystać z okazji wysłuchania go na żywo. Były fragmenty, w których jego wokal kojarzył mi się z Tomem Smithem z Editorsów. Muzycznie intrygująco. Daniel Spaleniak okazał się być nie lada buntownikiem. Mimo rozkazu o wykonaniu ostatniego kawałka zdecydował się zagrać dwa. Nie zdziwcie się jak długo na Open’erze go nie zobaczycie.

Słuchając koncertu Plastic w Trójce byłem zachwycony. Poprzeczka poszła w górę. Plastic na żywo na Open’erze trochę mnie zawiódł. Spodziewałem się czegoś więcej. Trącało nijakością.

Brak internetu, rozładowane telefony i inne utrudnienia blokujące dostęp informacji sprawiły, że niczego nie świadomy oczekiwałem na koncert The Dumplings. Jak się okazało z powodu kłopotów zdrowotnych wokalistki koncert zabrzańskich Pierożków został odwołany. To co? Chyba znamy pierwsze ogłoszenie Open’era 2015 ;)
W zamian za The Dumplings wystąpiły Domowe Melodie. Mega pozytywne zaskoczenie. Ależ ten występ był pocieszny! Błyskotliwe, inteligentne teksty kontra wpadające w ucho melodie. Świetnie się bawiłem. Jak dla mnie jeden z najjaśniejszych punktów tegorocznego Open’era. Osoby obserwujące koncert na siedząco na koniec występu postanowiły nagrodzić zespół owacją na stojąco.

Legenda polskiej alternatywy. OFF Festival na Open’erze. Artur Rojek. Drodzy moi, materiał z albumu Składam się z ciągłych powtórzeń w wersji koncertowej brzmi do-sko-na-le. Pełna profeska zarówno po stronie dźwiękowej jak i wizualnej. Ciepło wspominam sreberka z logo Artura Rojka wystrzelone, żebym nie skłamał, bodaj przy piosence Syreny. Świetnym pomysłem było też zaproszenie na utwór Beksa dwóch chórów. Z jednej strony seniorki, a z drugiej dzieciaczki. Ach. Pięknie było. Rojek = Mistrz. Niech się młodzi uczą od Mistrza.

Zostajemy w Tencie. Zespół Daughter został bardzo gorąco przyjęty. Openerowicze to świadomi słuchacze. Raz jeszcze o tym się przekonałem. Daughter to kolejny projekt, który zawładnął Tentem. Wokalistka, Elena Tonra to cholernie skromna i nieśmiała dziewczyna. Entuzjastyczna reakcja fanów zdawała się ją peszyć. Obie strony były na tyle zadowolone z koncertu, że zaowocował on deklaracją o rychłym przybyciu brytyjskiego projektu w nasze gościnne polskie progi.

Między Daughter i Warpaint odwiedziłem na chwilę Here & Now Stage, a tam produkował się Bastille. Załapałem się na życzenia urodzinowe dla Woody’ego – perkusisty. Nie trafiłem za to na dwa hity Bastille’a, które znam i lubię. Oczywiście mowa o Pompeii i Things We Lost In the Fire. Z perspektywy słuchacza ochraniającego tyły muszę przyznać, że frekwencyjnie Bastille nie miał się czego wstydzić.

Szybciutki powrót do Tent Stage, a tam Warpaint. Tym Paniom kibicowałem już od BBC Sound of 2011. Po czterech latach miałem okazję sprawdzić na żywo, czy prawidłowo zainwestowałem swoją muzyczną sympatię. Przybijam ze sobą piątkę. Koncert Warpaint zostanie w mojej pamięci na długo. Piękny występ. Piękno można tutaj rozumieć dwojako. Zarówno w aspekcie muzycznym jak i wizualnym (Jenny Lee Lindberg – ślę wirtualne serduszka). Kompozycje Warpaint w wersji live dostają blasku. Brzmią lepiej, bardziej energicznie i hipnotycznie. Warpaintki dały radę. Jestem ukontentowany. Jeszcze w ramach ciekawostki dodam, że perkusistka świetnie mówi po polsku.

Wracając z Tenta trafiłem na Phoenix. Zaiste bardzo widowiskowy, imponujący i rozłożony w czasie crowdsurfing wokalisty. Właściwie to tyle widziałem. Muzycznie było obiecująco, ale sami rozumiecie – Warpaintki były większym priorytetem.

Ociągając się z żalem opuszczałem teren festiwalu. Moim zdaniem line-up Open’era 2014 był naprawdę nienajgorszy. Dużo nowości, wielkie nazwy i kilku wykonawców, którzy pojawili się w Polsce pierwszy raz. Tak sobie myślę, że w świetle zaistniałej sytuacji czytaj utraty sponsora tytularnego Alter Art poradził sobie całkiem nieźle. Podwyżki były nieuniknione. Myślę, że za rok będzie tylko lepiej. Zostaną wyciągnięte wnioski i organizatorzy wykorzystają tegoroczną edycję do jeszcze lepszego poradzenia sobie w nowych realiach. Może uda się skłonić większą ilość osób do przybycia na wielkie święto muzyki jakim niewątpliwie jest Open’er Festival. Jak tylko będzie zdrowie i pieniążki to widzimy się za rok.

6 komentarzy:

  1. Bardzo dobra relacja Panie BoGusławie ;]

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekałam na Twoją relację. Cieszę się, że festiwalowicz zadowolony i zazdroszczę jednocześnie. Ja śledziłam co się dało na streamach w necie. Muszę przyznać, że koncert White'a oglądałam w totalnym napięciu i z rozdziawioną gębą. Byłam przygotowana powtórkę z Glastonbury sprzed kilku dni a nie na taką bombę!! Niesamowite doświadczenie, czekam na jego obiecany powrót najlepeij na jkiś koncert klubowy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Lykke Li była w Polsce po raz 2, a perkusistka Warpaint jest przecież Polką :D

    OdpowiedzUsuń
  4. A widzisz! Rzeczywiście. Wpadła już do nas z wizytą. Punkt dla Ciebie ;) A Stella Mozgawa mówiła zbyt dobrze po polsku, żeby nie mieć żadnego powiązania z Polską ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wybaczam pomyłkę, bo sama Lykke Li twierdziła, że to jej pierwsza wizyta, mnie też to trochę zmyliło :D
      Stella urodziła się w Australii i uważa się za Australijkę, w której płynie polska krew, bardzo miłe jest, kiedy w każdym wywiadzie podkreśla swój związek z Polską i mimo wszystko po polsku trochę mówi.

      Usuń
    2. Otóż to! Sugerowałem się słowami Lykke Li wygłoszonymi na koncercie. Stąd nieścisłość ;)
      Koncert Warpaint będę wspominać w dużej mierze dzięki Stelli. Oprócz tego, że świetnie gra na perkusji to jeszcze zapewniła mocną więź między sceną, a publiką wstawkami w języku polskim. A poza tym to ogromnie przyjemne, gdy ludzie z polskimi korzeniami nie wstydzą się do nich przyznać. Niektórzy już po roku lub dwóch od wyjazdu zagranicę zapominają skąd przyjechali... Ale to temat na inną okazję ;)
      Dzięki za czujność!

      Usuń