poniedziałek, 16 maja 2011

Igry 2011[12.05.2011]: Acid Drinkers i Coma oczami/uszami Pana Boltza

Jakież piękne uczucie towarzyszy człekowi, gdy rano budzi się ze snu, przeciera zaspane oczki i zadając sobie pytanie: „Co do cholery mam dziś do zrobienia?” może odpowiedzieć sobie: „Dzisiaj jadę do Gliwic na Comę i Acid Drinkers!„ Jest po co wstawać z łoża. Chociaż zawsze istnieje obawa, że któryś zespół da ciała albo wszystkie dobre opinie na temat danych zespołów okazują się przerysowane, cień wątpliwości względem Comy został rozwiany od pierwszych taktów utworu Ekhart. Ale po kolei. To się nie godzi zaczynać od pupy strony.

Najsampierw pragnę powiedzieć, iż z większymi wypiekami czekałem na koncert Comy aniżeli na Acid Drinkers. Comie kibicuję od dawien dawna, czyli od pierwszego odsłuchu Leszka Żukowskiego. Gdybym powiedział, że szaleję za Kwasożłopami moglibyście mnie traktować, jako okropnego kłamczucha. Bardzo szanuję Acid Drinkers, ale zdecydowanie nie zaliczam się do grona ich wielbicieli.

O koncercie Acid Drinkers krótko, bo znawcą ich twórczości nie jestem. Był to koncert niepowalający na kolana, niezapadający w pamięć na lata, ot takie doświadczenie na żywo kawału historii ciężkiej, polskiej muzyki okraszonej beznadziejnym oświetleniem. Byłem nieco zawiedziony, że nie zagrali kawałków, które znam. Bo, wiecie jak to jest. Cytując klasyka, podobają mi się melodie, które już raz słyszałem. Powaga. Zabrakło mi (jak podejrzewam nie tylko mnie) chociażby Pizza Driver, Another Brick in the Wall, Satisfaction, Ace of Spades. Wybaczam brak nagrodzonego Fryderykiem za piosenkę roku Love Shack, gdyż wiadomo, że bez Ani Brachaczek wykon nie ma sensu. W każdym razie iście zgrabnie wyszła Kwasożłopom wersja Bad Reputation Thin Lizzy. Kciuk w górę. Zaprawdę powiadam, że spodobała mi się rotacja instrumentów przy utworze Et si tu n’existais pas. Titus, czyli taki nasz polski Lemmy Kilmister (przesadziłem?) zostawił miejsce przy mikrofonie perkusiście Ślimakowi. Podczas gdy techniczni zaopatrywali Ślimaka w gitarę ku mojemu zdziwieniu Titus zasiadł przy perkusji, a Yankiel uchwycił bas. Ładnie to wyglądało. Niecodzienna wersja francuskiego hiciora była przyzwoita. Coś z tym językiem francuskim było na rzeczy gdyż Titus zabawiał nas francuskimi wstawkami pomiędzy kawałkami.
Słowem podsumowania koncertu Acidów, powiem, że było potężnie, głośno, ale monotonnie. Ziewnęło mi się z dwa razy.

Coma! Aż wstyd się przyznać, ale jestem zaznajomiony z twórczością Comy od lat 6-7 i ani razu nie doświadczyłem ich na żywca. Od późnych godzin wieczornych 12 dnia miesiąca maja powyższe zdanie jest nieaktualne.
Koncertowym „otwieraczem” Comy okazał się utwór Ekhart z ostatniego koncept albumu Hipertrofia. Z każdą sekundą utwierdzałem się w przekonaniu, że stoję właśnie przed zespołem niebagatelnym i wybranie się na ten koncert to cholernie dobry wybór. Piotr Rogucki okazał się być wspaniałym performerem i wokalistą. Rzekłbym, odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Żałuję, że przesadne ilości dymu uniemożliwiły mi przyjrzenie się pracy perkusisty. Żałuję również, że nagłośnieniowcy mieli problem z nagłośnieniem gitar. Jeden z moich kompanów po koncercie żalił się, że momentami wręcz musiał dorabiać sobie melodię, ponieważ trudno było ją usłyszeć. Również i mnie coś tam nie pasowało.
Zadziwiła mnie solidna niegęstość tłumu. Spodziewałem się dużej frekwencji, lecz ścisku nie było.
Po intensywnym fragmencie koncertu zawierającym m.in. piosenki: Trujące rośliny, Tonacja (sygnał z piekła), Ostrość na nieskończoność przyszedł czas chwilę oddechu. Jak chwila oddechu to oczywiście nie mogło zabraknąć utworu z debiutu – Spadam. Cieszę się, że nie zabrakło Pana Leszka Żukowskiego. Darzę go wielkim sentymentem. Moje pierwsze ochy i achy względem Comy zostały skierowane właśnie w stronę tego kawałka. Delikatny deszcz padający w trakcie wykonywania Leszka Żukowskiego dodał niesamowitego wrażenia dramatyczności i niepowtarzalnego klimatu. Wielu osobom mogło skojarzyć się z teledyskiem do tej piosenki, w którym podobnie mamy do czynienia ze zjawiskiem płaczącego nieba. To było bardzo zacne.
Bisowali. Bis był nieunikniony, chociaż ludziska dostali już nieźle w kość, w setliście Roguckiego i spółki znalazły się jeszcze 3 utwory: Święta, Cisza i Ogień oraz zwieńczający koncert anglojęzyczny F.T.M.O. pojawiający się na ścieżce dźwiękowej filmu Skrzydlate Świnie.
Z czystym sumieniem stwierdzam, że warto było czekać ileś tam pieprzonych lat, aby w końcu zobaczyć Comę w dobrej formie muzyczno-fizycznej. Coma to gwarancja świetnego koncertu.

Pozwolę sobie na wycieczkę osobistą, w której chcę raz jeszcze podziękować znajomym studentom Polibudy za przenocowanie i wzorową, gospodarską gościnność!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz