poniedziałek, 6 grudnia 2010

Darwin Deez, co się zowie

Ten dzień jeszcze się nie skończył, ale spokojnie mogę stwierdzić, że takie paskudne pod każdym względem dni jak ten zdarzają się niezwykle rzadko. No, ale co zrobisz jak nic nie zrobisz... Jutro będzie nowy dzień i zakładam, że gorszy od dzisiejszego być nie może. Ale nie o tym, nie o tym.

Jest taki waćpan. Amerykanin. Darwin Deez, co się zowie. Chłopina komponuje i gra na własnoręcznie stuningowanej 4 strunowej gitarze elektrycznej. Przezacny jegomość. Wystarczy na niego spojrzeć i od razu człowiek wie, że ma do czynienia z osobnikiem niebagatelnym. Chudzina z oldschoolowym wąsikiem i burzą loków okiełznaną czymś na kształt sznurówkowej opaski. Stwierdzając, że Darwin jest oryginalny wcale nie mijam się z prawdą. Ba, trafiam w sedno. Otóż, oprócz oryginalnego wyglądu tworzy również niepowtarzalną muzykę. Cała tajemnica pewnie tkwi w niespotykanym brzmieniu tej jego stunigowanej gitary. Deez umiejętnie przekuwa proste melodie w ociekające zjawiskowością kawałki. Na płycie znajdziemy energetyczne, nieprzekombinowane, niekiedy kipiące naiwnością piosenki, które sprawiają, że mimowolnie wystukujesz ich rytm. Debiutancka płyta Darwina Deeza zatytułowana po prostu Darwin Deez jest swoistą kopalnią wpadających w ucho piosenek. Polecam!

Teraz mam problem. Klęska urodzaju. Tak jak wspomniałem na debiutanckim albumie Darwin zaserwował nam mnóstwo godnych uwagi kawałków. Wybrać jeden - ten najnajnajulubieńszy z najnajulubieńszych to nie lada wyzwanie.
Po chwili namysłu wybieram Radar Detector. Pragnę zwrócić uwagę, że teledysk wydaje się być dość niczego sobie.



Jak nie spieprzy swojego potencjału ma szansę zajść cholernie wysoko. Nie spieprz tego Darwin!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz