Historia londyńskiego The Libertines obfituje w tak dużą ilość dramaturgii i zwrotów akcji, że aż trudno w nią uwierzyć. A jednak. Samo życie, moi drodzy czytacze ;)
Wszystko zaczęło się od jedynej w swoim rodzaju przyjaźni Pete'a Doherty'ego z Carlem Barâtem. Jeden nie mógł żyć bez drugiego. Razem tworzyli całość.
Jak wiadomo w życiu nie zawsze bywa kolorowo. Ich niewidzialna więź była wystawiana na wiele prób. Głównie dzięki narkotycznemu uzależnieniu Doherty'iego. O ile historia nagrania debiutu pt.: Up the Bracket jak na The Libertines jest umiarkowanie skomplikowana, to powstanie "dwójki" może być nazwane cudem.
W telegraficznym skrócie wyglądało to tak.
Po nagraniu pierwszego albumu nałóg Pete'a coraz bardziej dawał się we znaki Carlowi. Przed rozpoczęciem trasy Pete zapadł się pod ziemię, nie dawał znaków życia przez co Carl został zmuszony do wyrzucenia go z zespołu. Możemy sobie wyobrazić jaka ta decyzja musiała być dla Barâta ciężka. Pete nie mogący poradzić sobie z nałogiem, postawiony przed faktem utraty przyjaciela i zespołu, którego był założycielem w akcie desperacji włamał się do mieszkania Carla. Nie uszło mu to płazem. Został skazany na pół roku więzienia. Po odsiedzeniu dwóch miesięcy Doherty został zwolniony. W dzień wyjścia na wolność The Libs grali koncert w klubie Tap N' Tin. Pete Doherty wziął się w garść i postanowił spróbować odzyskać dwie najważniejsze rzeczy w jego życiu - przyjaciela i band. Wieczorny koncert okazał się wspaniałą okazją do wielkiego aktu pojednania pomiędzy Petem i Carlem. Okładka drugiej płyty to zdjęcie zrobione właśnie w ten wieczór. Na szczęście Carl wybaczył Pete'owi i zdecydowali się ponownie ze sobą komponować. W międzyczasie Pete zdążył opuścić zespół i po raz kolejny do niego wrócić.
Doherty podczas nagrywania "dwójki" jakoś się trzymał i nie sprawiał kłopotów, ale po nagraniu materiału stare problemy dały o sobie znać i ponownie przyjaźń Pete'a i Carla stanęła na włosku. Sprawdził się czarny scenariusz i Pete raz jeszcze został wyrzucony z kapeli.
Rzadko trafia się płyta okraszona takim bagażem emocjonalnym oraz nieprawdopodobnymi smaczkami towarzyszącymi prywatnemu życiu muzyków. The Libertines zasługuje na najwyższe słowa uznania. Nie wyobrażam sobie boltzowej czasoprzestrzeni bez The Libs. Genialni artyści zagubieni w świecie używek. Wielbię ich surowe, przepełnione pasją gitarowe granie i strasznie mi szkoda, że taki Zespół przez duże "Z" już raczej nigdy nie nagra 3 płyty...
Can't Stand Me Now i nie mam nic więcej do dodania. Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz